sobota, 24 grudnia 2016

Opowieść wigilijna…

Od samego rana moja ulubiona stacja radiowa informuje, że kilogram karpia kosztuje jedynie 7,99, a makowiec 1,75, uwierzycie, tylko 1,75 ;) Zmieniam stację, tam podobnie, pomarańcze za 1,49, a rodzynki za 3,49!  Szybko gubię się w tych świątecznych okazjach, pieniądze i tak przecież już wydałem. Z ulgą wyłączam radio, wolę już szum odkurzacza i zapach makowca dobiegający od sąsiada z góry. Dziś jest 24 grudnia, wigilia.



W moim dorosłym życiu dwie wigilie utkwiły mi szczególnie w pamięci. Pierwsza z roku 1986. Za oknem sypał śnieg, a w radiu królowała płyta „So” Petera Gabriela. Peter śpiewał w duecie z Kate Bush pełną nadziei „Don't give up”. Byłem studentem pierwszego roku, zachłyśnięty nowym życiem. Chcąc udowodnić światu swoje rację, w wigilijny wieczór, dokładnie o godzinie 16 wsiadłem do samolotu relacji Warszawa - Budapeszt. Tam, wysoko z nieba zapragnąłem dojrzeć betlejemską gwiazdę. Tamtych kilka dni w Budapeszcie okazało się prawdziwą przygodą, niemniej Mama moja do dziś kręci głową na wspomnienie tamtej, zimowej okoliczności.

Druga wigilia, która powraca do mnie każdego grudnia była niemniej "mroźna". Jej okoliczności jednak nie były już tak atrakcyjne. Moja pierwsza, studencka przygoda okazała się nie trwać długo. Najjaśniejsza Rzeczpospolita niespodziewanie szybko to dostrzegła i wcieliła mnie w szeregi swej niezwyciężonej armii. To był czas mroczny, prawdziwy „psychiczny mordor". W wigilijny wieczór 1989 roku, sponiewieranego i zmęczonego niekończącymi się nocnymi wartami, odbiera mnie z jednostki wojskowej w Śremie mój Ojciec, bym na 24 godzinnej przepustce powrócił choćby na chwilę do świata przepełnionego światłem i zasiadł przy wigilijnym stole. Było zimno, ciemno, na dodatek bardzo ślisko. W kieszeni trzymałem zawiniętą szalem prakticę, którą wcześniej przemyciłem do koszar. Pamiętam jak jechaliśmy w milczeniu nieodśnieżonymi, powiatowymi drogami. Z radia dobiegał kojący głos Piotra Kaczkowskiego z „jego” cudowną muzyką. Podróż wydawała się nie mieć końca. Kiedy dojeżdżaliśmy do Poznania, Piotr Kaczkowski ku mojemu zaskoczeniu na finał swej wieczornej audycji zamiast ulubionych Floydów czy innych "Zeppelinów" niespodziewanie „puścił” zaśpiewaną przez porywający chór kolędę „Bóg się rodzi”. I wybrzmiało to wtedy jak nigdy wcześniej. Żałuję do dziś, że nie zrobiłem wtedy ani jednego zdjęcia...

Pozostała jeszcze trzecia wigilia, której z pewnością nigdy nie zapomnę. 
Wigilia inna od wszystkich, Wigilia, która właśnie trwa…



Życzę wszystkim ogromu empatii, bo jak mówią, pięknie jest różnić się i jednocześnie rozumieć.

Fotografie zrobiłem w Warszawie, w słoneczne popołudnie 22 grudnia 2016.

Brak komentarzy: