sobota, 14 stycznia 2017

Wenecja...

Lotnisko Chopina wydaje się puste. Za oknem hali odlotów od rana niemrawo siąpi deszcz. Wodna kotara, którą tworzy, przysłania niewielką ilość światła, które z trudem dociera do wnętrza. Latanie zimą to jednak loteria. Śnieżyce, mrozy czy mgły, wszystkie one razem lub z osobna skutecznie mogą popsuć nam podróż. Jest cicho i spokojnie. Wokół unosi się zapach kawy wymieszany z wonią perfum sprzedawanych w wolnocłowym sklepie. Mam jeszcze godzinę do odlotu. Zamykam oczy z nadzieją na krótką drzemkę po nieprzespanej nocy. Kątem oka dostrzegam młodą dziewczynę ubraną w kurtkę z kapturem, z trudem ciągnącą swą niemałą walizkę. Nagle przystaje, tuż obok, lśniącego fortepianu. Waha się chwilę, jakby niepewna czy jej wolno. W końcu to lotnisko. Tu wszystko poddaje się nakazom i zakazom. Po chwili jednak siada nie zdejmując kurtki. Na moment panująca wokół cisza staje się jeszcze bardziej cicha. Pierwsze dźwięki płyną powoli, niemrawo docierając w najdalsze zakamarki holu. Dla takich momentów warto żyć. Tak romantycznie Chopin nie brzmiał jeszcze nigdy...

Samolot. 

Siedzę w nim już od godziny. To niewielki embraer w zastępstwie boeinga, którego nie udało się wypełnić pasażerami. Stewardesy w pośpiechu serwują kawę i czekoladowe wafle. Mamy godzinę opóźnienia. Kapitan włącza hałaśliwą klimatyzację, lecz w mojej głowie nadal wybrzmiewa chopinowski nokturn.

Wenecja.

Brak komentarzy: