sobota, 4 kwietnia 2020

Sobota

Obudziłem się po ósmej. Nie sprawdzam już czy to dzieje się naprawdę. Fazę niedowierzania mam za sobą. Woda, kawa, śniadanie, kompulsywne mycie rąk, codzienne rytuały. Dziś sobota, mój ulubiony dzień tygodnia, świąteczna Gazeta Wyborcza. Jajko, pomidor, herbata z cytryną, zaszywam się z gazetą w sypialni. Telefon pika bez przerwy próbując oderwać mnie od lektury. 
- U was też płacą za siedzenie w domu?, pyta na messengerze Jacek z Londynu dołączając uśmiech. 
Nie wiem jak opowiedzieć mu o rządowej "tarczy" by nie wymówić słowa "kurwa". Nie wspominam więc o niej, pytam jedynie o zdrowie.

W Ameryce ludzie padają jak muchy pisze gazeta. Nowy Jork umiera. Pomyśleć, że miałem się zaraz pakować na samolot do Wielkiego Jabłka. Powoli wszystko przepada, wyjazdy, warsztaty, spotkania. Boli. Sprawdzam co we Włoszech. To mój wskaźnik epidemiczny, osobisty licznik Geigera. Niestety, niewiele się zmienia, liczby aż bolą, nadzieja na szybki koniec tego koszmaru umyka daleko poza horyzont.

- Zawieź Mamie rosół proszę i jeszcze placka z wiśniami… brzmi jak zaproszenie do tańca z półnagą Mulatką. Okazja do jazdy rowerem, jakiegokolwiek legalnego ruchu, cieszy mnie jak dziecko. Jadę więc z pełnym plecakiem słoików, jadę z pomocą dla potrzebującego, mandat mi nie grozi. Marzę.
Te najbarwniejsze marzenia na razie wyblakły, zastąpiły je fatamorgany codzienności. Kawa z przyjaciółmi w kawiarni pod parasolem chroniącym przed słońcem, seans filmowy w Muzie, a potem kieliszek wina i nocny powrót rowerem w strumieniach ciepłego wiatru… 
Aparat odłożyłem. Puste miasto nie inspiruje mnie, raczej przeraża. Pojawiają się wprawdzie graffiti, które warto by zapisywać na rolkach pamięci, ale jakoś nie mogę się przemóc. "Precz z kapitalizmem", "Chińskie maski uratują świat", "Kaczyński chuj", czuć w powietrzu rewolucyjny ferment. Marzenia się spełniają, wszak marzyłem o zmianie, o upadku tej konsumpcyjnej rzeczywistości dewastującej naturę. No to teraz mam.  
Czytam dalej, "Zwolnienia grupowe", "Jak zmieni się nasze życie", "Nie przesadzajmy z rozpaczą", tytuły mrożą krew w żyłach, szybko potrzeba mi rozweselacza. Sięgam po telefon. Memy, cudowne połączenie obrazu i słowa, działają jak łyk zimnej wódki. Setki, tysiące, jedne śmieszne inne przerażające. 
- To jak się w końcu mówi Iran czy Irak"? pyta prezes prezydenta.
- A obojętnie, jak pan prezes woli, ja się dostosuję.

Nie zawsze w temacie, ale dają wytchnienie w oceanie ponurych informacji. Obiad. Wymyślanie menu powoli wyczerpuje znamiona zabawy. Najważniejsze by bez mięsa. Nie jem go już prawie dwa lata. Piszą, że pandemia narodziła się na azjatyckim, mokrym targu, gdzie krew zwierząt miesza się z ich odchodami. Horror. Gdybyśmy więc nie jedli zwierząt nie byłoby wirusa, konkluduję. Nie przynosi mi to jednak ulgi. Budzi się we mnie sprzeciw wobec właścicieli psów i kotów, którzy zajadają się schabowym. Zjedz swojego psa, powtarzam kuzynce przy rodzinnym stole, kiedy śmieje się z mego wegetarianizmu. Hipokryzja to przekleństwo. Dzisiaj wspólnie ryż z warzywami próbują przystopować rosnącą powoli wagę. Kawa, nie pamiętam, która to już dziś.

Dzwonię do fryzjera, nie odpowiada. Nie wiem co zrobić. Los obdarzył mnie hojnie, grzywę mam jak lew i zaczyna być mi za gorąco. Ładuję trymer na wszelki wypadek i przymierzam czapki by wybrać stosowną na wideo konferencję by przykryć łysinę. Ta zielona z daszkiem z Kalifornii, kupiłem ją rok temu na małej stacji benzynowej, gdzieś nad Oceanem. Będzie mi przypominać o dawnych, dobrych czasach. 536 wyrazów, dziś tyle osób pokona wirus w niejednym, europejskim kraju.

Paweł K

Brak komentarzy: