niedziela, 31 grudnia 2017

Z czym to się je?

Pada, wszystko już zamknięte w oczekiwaniu na przyjście nowego. Rower cicho dzwoni na zmoczonej deszczem brukowej kostce, w słuchawkach Winter Aid pieści moje uszy, kiedy nagle tuż obok przedniego koła, rozlega się potężny huk. Wojna pomyślałem w pierwszej chwili, ale nie, to „tylko” petarda. Czuję się jak w Sarajewie, a że dawno przestałem marzyć by zostać fotografem wojennym, nie wyciągam aparatu, ani środkowego palca, wszak jestem na Wildzie, tylko pochylam się mocniej i przyspieszam. 
Od lat uważam, że sprzedaż tych „zabawek” powinna być zabroniona. Niestety, w świecie „płaszczaków” im dłuższa raca tym większy patriotyzm. Żal.

Sylwester.
Pierwszy raz od... od zawsze chyba, spędzę ten dzień w domu. Sylwester w domu, hmm… z czym to się je?
Sięgam więc po pomoc, po moją ulubioną książkę kucharską „Spaghetti dla samotnego mężczyzny” autorstwa Bogusława Lindy, by tam poszukać przepisu na nadchodzący wieczór. 
Jest, znalazłem, a idzie to mniej więcej tak…

Otwórz butelkę czerwonego wina. Nalej do kieliszka. Wypij.
Nastaw w garnku wodę na makaron i wsyp łyżkę soli.
Nalej sobie kieliszek wina. Zasłużyłeś.
Pokrój boczek na cieniutkie plasterki.
Nalej sobie kieliszek wina. Zasłużyłeś.
Czosnek obierz i pokrój tak samo.
Nalej sobie kieliszek wina. Zasłużyłeś.
Już kręci mi się w głowie, a patelnia jeszcze nie przywitała oliwy. Zmieniam więc pospiesznie menu.

Jeśli nie Boguś Linda to może sam Anthony Bourdain pomoże. W ostatnim tygodniu jadał w Neapolu, wychwalając pod niebiosa ragu u Mammy, a że i ja, jeszcze niedawno, woziłem się tam rowerem, omal nie przypłacając tego życiem, pomyślałem, ragu to będzie to!

I pyrka mi teraz wolno w garnku czerwony sosik, Kydryński puszcza Johnego Hartmana, a ja sobie piszę, w nowym, czerwonym moleskinie, którego znalazłem pod choinką.
Zapowiada się pysznie.

Życzę Wam w Nowym Roku więcej dystansu i zrozumienia dla innych, zdrowia i oczywiście Miłości. Za nowe aparaty możecie zapłacić mastercard ;)

ps. Już za dwa dni moc informacji o tym co zrobić by w maju ujrzeć w oddali miasto, które nigdy nie zasypia. Zajrzyjcie tu proszę.

... Dawid Bowie zaprasza "Let's Dance", potencjometr w prawo, aż po kres!!!  Dobrego Roku 2018!

niedziela, 24 grudnia 2017

Razem

Zawsze ważniejsza była dla mnie droga. W podróżowaniu - planowanie, w fotografii - poszukiwanie kadru, w grudniowych świętach - przygotowania, wspólne przygotowania.
 
Życzę Wam empatii, bo bez niej nie da się zrozumieć innych. Wyrozumiałości, bo z pewnością każdy z nas nosi w sobie winy. Wreszcie Miłości, o którą najtrudniej, a kupić jej przecież nie sposób.
Nieważne jak suty będzie Wasz wigilijny stół, najważniejsze by
zasiąść do niego razem.

poniedziałek, 18 grudnia 2017

Prośba o przebaczenie

Wenecja, kościół jezuitów. 
Mieszkam tuż obok. Wieczorem koncert. Chłopięcy chór z Australii, pokonawszy tysiące kilometrów, zaśpiewa dziś w jego ogromnych wnętrzach.

Poznań, rok 1986, kino Muza. Film „Misja”. W sercu amazońskiej dżungli, jezuici prowadzą misję, „nawracając” Indian Guarani. Murem stoję po stronie Indian. Łzy wzruszenia. Filmowe arcydzieło dopełnia przejmująca muzyka Ennio Morricone.

Zimno. Stoję z przodu. Wszystkie ławki zajęte. Kilkudziesięciu chłopców, ubranych w szare garnitury przystępuje z nogi na nogę. W końcu dyrygent podnosi ręce. Z ciszy wyłania się obezwładniający śpiew, muzyka którą już kiedyś słyszałem, muzyka Ennio Morricone z filmu Misja. Tu w kościele jezuitów, pięknym i bogato zdobionym, brzmi jak prośba o przebaczenie…

Wzruszeni wenecjanie, w ciszy opuszczają kościół. Chórzyści mogą odetchnąć. Jest w nich coś z Indian Guarani. Nie bacząc na zasady, biegają po konfesjonałach, żartując i śmiejąc się donośnie. Są wolni. Mimo, że jest bardzo ciemno, podkręcam czułość i robię kilka fotografii. Chwila niezwykła...

Świąteczna pocztówka z Wenecji.
Wenecja w tych dniach jest zdobna. Ni mniej, ni więcej niż inne miasta, które w tym czasie dane było mi oglądać. To co wyróżnia ją w te dni, to niezliczona ilość darmowych koncertów; w kościołach, pałacach, w klubach, na placach i w operach. Muzykę słychać tu z każdego zakamarka.

do następnego poniedziałku

poniedziałek, 11 grudnia 2017

La Dolce Vita

Berlin, piątkowy wieczór. 
Przed wejściem do Galerii C|O kolejka oczekujących wije się po horyzont. Zanim o 19.00 otworzą drzwi na oścież, na stojących spadają pierwsze tej zimy, płatki śniegu. Sala wypełniona po brzegi. Po długich przemówieniach, na scenie w końcu pojawia się Joel Mayerowitz. Jego entuzjazm i uśmiech zaraża. Wywołujcie swoje odbitki, mówi do adeptów fotografii, będziecie je potem sprzedawać, brzmi już nieco sarkastycznie. Mówi jeszcze, że C|O pełni dziś rolę, jaką MoMA odegrała dla fotografii w latach 60-tych pod kierownictwem Szarkowskiego. Burza braw. 
Potem zaprasza na scenę swoją żonę, chyba drugą. Nieważne. Wyglądają pięknie. Mają po 80 lat i widać jak bardzo połączyła ich pasja. Takie rzeczy to tylko w filmach. Dziś ludzi zjadają materialne egoizmy. Całuje ją, błyskają flesze. Tego wieczoru ta scena przyćmiła wszystkie prezentowane fotografie. Przez chwilę myślę nawet by zrobić sobie zdjęcie z Mayerowitzem, ale szybko rezygnuję, przypominając sobie te wszystkie uściski moich kolegów na facebookowym wall-u z Martinem Parrem. Nie mam tu żadnych szans. Sam robię kilka fotografii, bardziej z dokumentalnego obowiązku.


Sobota, tysiąc kilometrów na południe.
Pallazzo Zenobio, pośrodku renesansowej sali ogromna choinka mieni się niczym paryska wieża Eiffla. Tłum. To nie turyści, to Wenecjanie spotykają się z dala od Placu San Marco na przedświątecznym kiermaszu. Skręciłem w niewielką bramę uwiedziony blaskiem czerwonych neonów i zapachem grzanego wina. Nikt nie pytał, wszedłem na piętro. Pięknie. Na jednej ze ścian ogromne lustro, w którym odbijają się Joy Singers, dający dziś świąteczny koncert. Przy akompaniamencie fortepianu i gitary elektrycznej tuzin głosów generuje energię, którą aż trudno opisać. Popijam serwowane pinot noir. Z ciszy wybrzmiewa kolejna… zaraz to nie kolęda, to „Somebody to love”. Nigdy nie byłem wielbicielem grupy Queen, ale ta piosenka jest absolutnie porywająca. Zaśpiewana akapella na kilkanaście głosów, przyprawia wszystkich o gęsią skórkę. Nie czułem tego dawno. Finał już mnie unosi, wszyscy śpiewają i klaszczą, a uroczy włoski akcent wokalisty, czyni z tej chwili najprawdziwszy cud. Chwilo trwaj. 
Drugi kieliszek pinot noir smakuje jeszcze lepiej. Wychodząc robię zdjęcie, które wstawię na bloga 24 grudnia. Nawet nie sprawdzam, wiem, że będzie idealne.

Gołąb, który nie chciał odejść.
Wiem, brzmi nieco jak tytuł skandynawskiego kryminału, ale napięcia nie brakowało. Zamawiam Romanę. Ciasto cienkie jak papirus, na nim anchois, oliwki, trochę sosu pomidorowego i lejącego się sera. Mała pizzeria na Fondamente z widokiem na cmentarną wyspę. Zimno. Na ekranie telewizora George Michael, śpiewa „Last Christmas”. Zimowe słońce, ostatkiem sił zahacza o mur szczelnie otaczający wyspę. Widok piękny, ale po aparat nawet nie sięgam. Zrobiłem już takich fotografii tuzin. Kiedyś nawet mieszkałem nad tą pizzerią i co dzień podziwiałem wschody słońca na długim balkonie. 
Sielankę przerywa para Amerykanów, szukająca chwili wytchnienia i zapewne czegoś do zjedzenia. Zamaszyście otwierają drzwi, a wraz z nimi do środka przedostaje się chłód i… mały gołąb, najpewniej w poszukiwaniu okruchów. Z początku niezauważony, szybko znajduje przytulny kącik. Kwadrans później jest już bohaterem dnia. Nie lubię gołębi, ale ten wyraźnie się uśmiechał i szukał kontaktu. Nawet nie był nachalny. Właściciel jednak nie podzielał mego entuzjazmu. Zaczęła się prawdziwa pogoń. Gołąb kluczył pod stolikami, za żadne skarby nie chcąc wyjść. Do gry szybko włączył się Luigi, a potem jeszcze miotła. W końcu, umęczony, ze zwieszoną głową gołąb wychodzi, wyraźnie obrażony. Nie odleciał jednak, nic z tych rzeczy. Nieugięty, siada przy oszklonych drzwiach, tęsknie patrząc na moją Romanę.

Śnieg w Wenecji.
Od zawsze marzyłem by zobaczyć Wenecję pokrytą białym puchem. W styczniu byłem już blisko, niestety spóźniłem się o dzień. Zazwyczaj leży tylko chwilę, po czym znika na kolejny rok. Dziś moje marzenie się spełniło. Kiedy to piszę już dawno go nie ma, pozostało zaledwie kilka fotografii…

Nowy Rok to doskonała okazja do zmian, postanowień i deklaracji zazwyczaj bez pokrycia. Od zawsze z silną wolą słabo u mnie było. Nie umiem oprzeć się małemu canoli, a co dopiero wytrwać w noworocznym postanowieniu. Mimo to chciałbym coś zmienić, nadać nieco nowy sens temu miejscu. Nie będzie zatem "my way", a raczej będzie "w drodze". Więcej słów, więcej kontekstów nadających fotografiom nowych znaczeń. 

Jeśli jesteście w pobliżu, zapraszam na espresso. Mieszkam w klasztornym lofcie na Campo Dei Gesuiti, czyli na Placu Jezuitów. Wyobraźcie sobie, klasztorne, ceglane mury, a w ich wnętrzu technologa i skandynawskie wzornictwo. Szóste piętro. Za oknem dachy Wenecji. Ultranowoczesna winda, neony i długi blat do pracy. U wejścia bar, wypełniony klubową muzą i zapachem palonej sziszy. Jestem w niebie. Nareszcie mam chwilę dla siebie… 

do następnego poniedziałku