Motele. Uwielbiam
je z ich przaśnym wystrojem i ogromnym łóżkiem, zdeformowanym przez nadmiar orzechowego
masła. Obowiązkowa biblia w szufladzie i
nieodzowny telewizor, który wciąż snuje miraże o Ameryce Great Again, tocząc spór o
głos z szumem klimatyzatora, z początku irytującym, lecz 1000 mil na południe
od zatoki San Francisco, płynnie zmieniającym się w słodką muzykę, przynoszącą ukojenie, niczym chłodny wiatr z nad Pacyfiku. Amerykańskie motele...
***
Znaczona
własnym rytmem, każda inna, podróż. Nieważne czy na kraniec miasta czy na
koniec świata, wszystkie równie piękne, niosą nowe doświadczenia i dokonują
zmian w naszych umysłach.
Każdego
dnia zmieniając miejsce, rozpoczynałem ją od nowa. Lubię ten rytuał, który w
drodze jest niczym oddychanie. Kolejny bar, zapach kawy, nowa droga i muzyka w
lokalnym radiu podróżowały ze mną w poszukiwaniu tego co z horyzontem.
Dziewięć
tysięcy kilometrów zakurzonych dróg, od Arizony po Montanę, od spalonej słońcem
pustyni, po śnieg lśniący na grzbietach majestatycznych bizonów.
Chciałbym
zabrać Was w podróż po Ameryce, po której dane było mi podróżować z aparatem
przez miniony miesiąc. Niech obrazy dopełnią słowa, dodając im odrobiny
zapachów i wiatru we włosach.

1 komentarz:
Za każdym razem, gdy czytam Twój artykuł, coś się we mnie przemienia. Czuję uspokojenie i na chwilę przenoszę się w to miejsce. Trochę szkoda, że tak mało ilustracji, ale opowieść nadrabia ożywiając wyobraźnię.
Czekam na osobista relację.
Prześlij komentarz