środa, 17 kwietnia 2019

Mamo, mamo, murzyn!

Droga jest kręta. Zatrzymujemy się za kolejnym ostrym zakrętem na piaszczystej łasze. Jakaż ulga dla skołowanego błędnika. Gorąco. Jak okiem sięgnąć herbaciane pola. Szukamy kobiet zbierających liście. Opuszczam kompanów podróży i idę dalej wzdłuż drogi. Cisza. Nie ma nikogo. Lubię być sam. Po przejściu kilkuset metrów zauważam, daleko w dole, niewielkie zabudowania. Na nogach mam „japonki”. Nie będzie łatwo, jest stromo. Na wyspie obowiązują dwa rodzaje obuwia, klapki albo bose nogi. Dostosowałem się. Schodzę w dół mając nadzieję nie natknąć się na nic jadowitego.
Wioska, chciałoby się powiedzieć jak każda, lecz byłaby to smutna konstatacja. Kilkanaście skleconych chałup. Woda na zewnątrz, za to w każdej obowiązkowy telewizor, jeszcze ten starego typu. Teraz rozumiem dlaczego właśnie takie odbiorniki pojawiają się w lankijskich reklamach. Nikt nie poczuje się gorszy, nikt nie powstanie z kolan z żądaniem poprawienia bytu. Dzieci. Wszędzie ich pełno. Krzykliwe, uśmiechnięte, piękne. Te tutaj, widząc mnie, zatrzymują się z niedowierzaniem. Turyści tu nie docierają, a one nigdy jeszcze nie opuściły wioski. Jedno z nich wtula się w mamę i na mój widok zachodzi głośnym płaczem. Mamo, mamo, murzyn!, przychodzi mi na myśl dramatyczna scena z dzieciństwa, z tą niewielką różnicą, że „murzynem” tym razem jestem ja. Uśmiecham się najmocniej jak tylko potrafię i wycofuję rakiem. 
Tuż za domami wyłania się przede mną piaszczyste pole. Tam młodzi ludzie oddają się najpopularniejszej tu rozrywce, grze w krykieta. Z zachwytu oblewa mnie pot. Sięgam po aparat jednocześnie zmieniając obiektyw na szeroką 16-tkę. Pochłonięci grą zawodnicy gestem dają mi zielone światło. To moje rodeo. 
Od początku pobytu na Sri Lance wypatruję krykieta we wszystkich jego przejawach. Uwielbiam go, podobnie jak jego amerykańską odmianę, baseball. Krykiet to zagadka i to właśnie mnie w nim fascynuje. Wciąż próbuję zrozumieć zasady i czar, którymi tak mami miejscowych.
Emocje, tu na końcu świata, na piaszczystym skrawku czerwonej ziemi pośrodku herbacianych pól, nie mniejsze niż na stadionie Yankesów na Bronxie. Tu nawet podoba mi się bardziej.
Kładę się na boisku, tuż za graczem z pola. Jedną ręką szukam kadru, drugą zasłaniam twarz by nie oberwać w głowę. Kurz oblepia moje ciało, migawka wydaje znajome dźwięki. Czas znów zatrzymuje się na moment...

Brak komentarzy: