poniedziałek, 11 grudnia 2017

La Dolce Vita

Berlin, piątkowy wieczór. 
Przed wejściem do Galerii C|O kolejka oczekujących wije się po horyzont. Zanim o 19.00 otworzą drzwi na oścież, na stojących spadają pierwsze tej zimy, płatki śniegu. Sala wypełniona po brzegi. Po długich przemówieniach, na scenie w końcu pojawia się Joel Mayerowitz. Jego entuzjazm i uśmiech zaraża. Wywołujcie swoje odbitki, mówi do adeptów fotografii, będziecie je potem sprzedawać, brzmi już nieco sarkastycznie. Mówi jeszcze, że C|O pełni dziś rolę, jaką MoMA odegrała dla fotografii w latach 60-tych pod kierownictwem Szarkowskiego. Burza braw. 
Potem zaprasza na scenę swoją żonę, chyba drugą. Nieważne. Wyglądają pięknie. Mają po 80 lat i widać jak bardzo połączyła ich pasja. Takie rzeczy to tylko w filmach. Dziś ludzi zjadają materialne egoizmy. Całuje ją, błyskają flesze. Tego wieczoru ta scena przyćmiła wszystkie prezentowane fotografie. Przez chwilę myślę nawet by zrobić sobie zdjęcie z Mayerowitzem, ale szybko rezygnuję, przypominając sobie te wszystkie uściski moich kolegów na facebookowym wall-u z Martinem Parrem. Nie mam tu żadnych szans. Sam robię kilka fotografii, bardziej z dokumentalnego obowiązku.


Sobota, tysiąc kilometrów na południe.
Pallazzo Zenobio, pośrodku renesansowej sali ogromna choinka mieni się niczym paryska wieża Eiffla. Tłum. To nie turyści, to Wenecjanie spotykają się z dala od Placu San Marco na przedświątecznym kiermaszu. Skręciłem w niewielką bramę uwiedziony blaskiem czerwonych neonów i zapachem grzanego wina. Nikt nie pytał, wszedłem na piętro. Pięknie. Na jednej ze ścian ogromne lustro, w którym odbijają się Joy Singers, dający dziś świąteczny koncert. Przy akompaniamencie fortepianu i gitary elektrycznej tuzin głosów generuje energię, którą aż trudno opisać. Popijam serwowane pinot noir. Z ciszy wybrzmiewa kolejna… zaraz to nie kolęda, to „Somebody to love”. Nigdy nie byłem wielbicielem grupy Queen, ale ta piosenka jest absolutnie porywająca. Zaśpiewana akapella na kilkanaście głosów, przyprawia wszystkich o gęsią skórkę. Nie czułem tego dawno. Finał już mnie unosi, wszyscy śpiewają i klaszczą, a uroczy włoski akcent wokalisty, czyni z tej chwili najprawdziwszy cud. Chwilo trwaj. 
Drugi kieliszek pinot noir smakuje jeszcze lepiej. Wychodząc robię zdjęcie, które wstawię na bloga 24 grudnia. Nawet nie sprawdzam, wiem, że będzie idealne.

Gołąb, który nie chciał odejść.
Wiem, brzmi nieco jak tytuł skandynawskiego kryminału, ale napięcia nie brakowało. Zamawiam Romanę. Ciasto cienkie jak papirus, na nim anchois, oliwki, trochę sosu pomidorowego i lejącego się sera. Mała pizzeria na Fondamente z widokiem na cmentarną wyspę. Zimno. Na ekranie telewizora George Michael, śpiewa „Last Christmas”. Zimowe słońce, ostatkiem sił zahacza o mur szczelnie otaczający wyspę. Widok piękny, ale po aparat nawet nie sięgam. Zrobiłem już takich fotografii tuzin. Kiedyś nawet mieszkałem nad tą pizzerią i co dzień podziwiałem wschody słońca na długim balkonie. 
Sielankę przerywa para Amerykanów, szukająca chwili wytchnienia i zapewne czegoś do zjedzenia. Zamaszyście otwierają drzwi, a wraz z nimi do środka przedostaje się chłód i… mały gołąb, najpewniej w poszukiwaniu okruchów. Z początku niezauważony, szybko znajduje przytulny kącik. Kwadrans później jest już bohaterem dnia. Nie lubię gołębi, ale ten wyraźnie się uśmiechał i szukał kontaktu. Nawet nie był nachalny. Właściciel jednak nie podzielał mego entuzjazmu. Zaczęła się prawdziwa pogoń. Gołąb kluczył pod stolikami, za żadne skarby nie chcąc wyjść. Do gry szybko włączył się Luigi, a potem jeszcze miotła. W końcu, umęczony, ze zwieszoną głową gołąb wychodzi, wyraźnie obrażony. Nie odleciał jednak, nic z tych rzeczy. Nieugięty, siada przy oszklonych drzwiach, tęsknie patrząc na moją Romanę.

Śnieg w Wenecji.
Od zawsze marzyłem by zobaczyć Wenecję pokrytą białym puchem. W styczniu byłem już blisko, niestety spóźniłem się o dzień. Zazwyczaj leży tylko chwilę, po czym znika na kolejny rok. Dziś moje marzenie się spełniło. Kiedy to piszę już dawno go nie ma, pozostało zaledwie kilka fotografii…

Nowy Rok to doskonała okazja do zmian, postanowień i deklaracji zazwyczaj bez pokrycia. Od zawsze z silną wolą słabo u mnie było. Nie umiem oprzeć się małemu canoli, a co dopiero wytrwać w noworocznym postanowieniu. Mimo to chciałbym coś zmienić, nadać nieco nowy sens temu miejscu. Nie będzie zatem "my way", a raczej będzie "w drodze". Więcej słów, więcej kontekstów nadających fotografiom nowych znaczeń. 

Jeśli jesteście w pobliżu, zapraszam na espresso. Mieszkam w klasztornym lofcie na Campo Dei Gesuiti, czyli na Placu Jezuitów. Wyobraźcie sobie, klasztorne, ceglane mury, a w ich wnętrzu technologa i skandynawskie wzornictwo. Szóste piętro. Za oknem dachy Wenecji. Ultranowoczesna winda, neony i długi blat do pracy. U wejścia bar, wypełniony klubową muzą i zapachem palonej sziszy. Jestem w niebie. Nareszcie mam chwilę dla siebie… 

do następnego poniedziałku

Brak komentarzy: