czwartek, 26 maja 2016

Not any more…

Kiedy pytałem w kasach znanej wszystkim podróżnikom lini autobusowej Greyhound o trzymiesięczny bilet pozwalający za „kilka dolarów” okrążyć Amerykę usłyszałem „Not any more”.

„Not any more” powtarzało się często. Ameryka dziś nie jest tą, o której śniłem jako nastolatek wychowany na filmach Scorsese czy Spielberga. Amerykański sen, który jeszcze do niedawna symbolizował biały domek na przedmieściach wypełniony dziećmi, psem i coniedzielnym barbecue, dziś jak mówią sami Amerykanie ogranicza się jedynie do snu o wygranej miliarda w powerball. Tą zmianę widać szczególnie w kasynach Atlantic City, gdzie w ogromnych salach, wypełnionych po sufit maszynami, zawiedzeni Amerykanie oddają się najgłupszej rozrywce jaką tylko można sobie wyobrazić. Beznamiętnie, w odurzającym hałasie, „wyrzucają w błoto” swoje ciężko zarobione dolary, pomnażając tym samym majątek Trumpa i jemu podobnych indywiduów. Smutny to widok.

Ameryka to nie Nowy Jork. Porywająca enklawa, pełna energii i ferii barw, jest niemniej odległa  dla mieszkańców amerykańskiej prowincji jak i dla Polaków mieszkających nad Wisłą. Wielu, z którymi rozmawiałem przyznawało się, że nigdy nie dotarli nad rzekę Hudson…W Nowym Jorku jest bardzo drogo, jest szybko, jest głośno, w Nowym Jorku jest fancy. Poza wszystkim co można tam znaleźć, wszechobecną sztuką, bogactwem, oszałamiającą architekturą, w Nowym Jorku można dobrze i zdrowo zjeść. Coś tak bardzo oczywistego w Polsce, w Ameryce już takim nie jest. Junk food czyli jedzenie śmieciowe to na prowincji prawdziwa zmora. Tanie, oblane tłuszczem i cukrem, pączki, czipsy, burgery i frytki, królują, tworząc z Amerykanów prawdziwe monstra. Tak wielu otyłych ludzi, chorych, z trudem poruszających się o własnych siłach nigdy jeszcze nie widziałem. Nie zamierzam kogokolwiek dotknąć, bynajmniej. Boję się jednak, że i do nas co raz szybciej docierają podobne wzorce. 

Mimo licznych wad i grzeszków, gęsto polanych majonezem, Ameryka nadal potrafi zachwycić. Poza pracą i umiłowaniem wolności, fundamentem tego kraju jest otwartość na drugiego człowieka. To tutaj lubię najbardziej. Wbrew krytycznej w Polsce opinii, szczerze lubię ich przyklejony uśmiech i nieśmiertelne „how you doing” i „take care”. Amerykanie w swojej większości nie marudzą i nie krzywią się jeśli tylko poprosimy o pomoc. Są bardzo uczynni, przy tym ciekawi drugiego człowieka. I nawet jeśli ograniczają się tylko do relacji powierzchownych, dobre słowo zawsze jest w cenie, a wiem co piszę. Uczmy się od nich tego, patrzmy w lustro jak namawiał Bogusław Linda w filmie Janusza Zaorskiego „Szczęśliwego Nowego Jorku”, nim wszyscy pozabijamy się w imię naszych „patriotycznych” i religijnych przekonań. 

pozdrawiam z pokładu autobusu linii Greyhound :)




Na fotografii Coney Island.

9 komentarzy:

iczek pisze...

Dobry wpis.

Anonimowy pisze...

Cześć. Krzywy horyzont to tzw. "pszekas hartystyczny"? :P

PAWEL KOSICKI pisze...

Krzywy horyzont to po prostu nie idealizowanie świata. Może również być związany z wadą wzroku ;) J

Anonimowy pisze...

Również posiadam wadę, ale nie dorabiam ideologii do błędów które popełniam - ale co ja tam wiem ;) nie prowadzę żadnych warsztatów.

Powodzenia i pozwolisz, iż powrócę do pochłaniania treści w internetach.

PAWEL KOSICKI pisze...

Nie wiem o jakiej mówisz ideologii, niczego nie dorabiam, poza tym nie wiem z kim rozmawiam, a to jest gorsze nawet od dorabiania kluczy.

Anonimowy pisze...

O nie idealizowaniu świata chociażby i wadzie wzroku ;) ja używam poziomnicy w aparacie (XT-1). Rozmawiasz ze ślusarzem, lubię to co robię ;) i nie uważam się za gorszego. Bywaj.

PAWEL KOSICKI pisze...

Nikogo nie uważam za gorszego. Ślusarz, poseł czy prezydent nie ma to dla mnie znaczenia. Udanych fotografii.

Anonimowy pisze...

Powodzenia w projektach ;).

ak pisze...

wlasnie gdyby nie ten (krzywy horyzont) sposob wyrazu, nie zwróciłbym uwagi na obrazek.
pozdrawiam, czasami nawet z krzywego lotniska